wtorek, 1 września 2020

do szkoły matoły, bo osły już poszły!

Dziś przeczytałam na instagramie u Wojewódzkiego, że "Rok szkolny jest jak ciąża. Niby trwa 9 miesięcy, ale rzygać się chce już po dwóch tygodniach". 

No, i tak i nie. 

Z perspektywy mojej teraz: zdecydowanie się nie zgadzam - nerkę bym oddała za możliwość powrotu do budy i za to żeby moim jedynym dramatem życiowym było napisanie klasówki z matmy na gałę. Zwłaszcza, że podchodzić do poprawy możesz nieskończenie wiele razy. A nawet jeśli rzeczywiście jesteś pałą stulecia, i jak śpiewał taki jeden z wąsem, jak "ni uja, ni" , nie jesteś w stanie uzyskać pozytywnej oceny, to ta nauczycielka naciągnie Ci wreszcie zaliczenie na DOP-a, chociażby z litości i z braku jej cierpliwości do Ciebie i Twojej głupoty! 

Z perspektywy ucznia jednak, sądzę, że dwa tygodnie, to i tak o dużo za dużo.. Pomnę, że za moich pięknych lat młodzieńczych i stosunkowo beztroskich w liceum, facetka od matmy miała przecudowny dar rujnowania swoim uczniom życia zdecydowanie wcześniej. Wystarczyło po prostu przyjść do szkoły , a kartkówkę miałeś już na pierwszych zajęciach, bo przecież ona musi sprawdzić jak mocno utkwiłeś na intelektualnym dnie i przypomnieć Ci oceną niedostateczną, że przez tych kilka miesięcy waszej owocnej współpracy w trakcie roku szkolnego, Ty się z tego dna, człowieku, nie wygrzebiesz. A jeżeli znalazł się dzban, który autentycznie dna dotykał, to ja w to dno stukałam od spodu - tak mi świetnie szło z przedmiotu jakim jest matematyka, królowa wszystkich nauk.. 

Ech, to były czasy! Aż się łezka kręci w oku 😢



Jest jeszcze trzecia perspektywa. Ta, której dotąd nie przerabialiśmy, czyli powrót do szkoły w dobie covid'a-19. Raczkujemy w tej dziedzinie, więc na ten moment nie ma się czym jeszcze podniecać, bo dopiero się okaże czy daliśmy temu radę czy też wręcz przeciwnie i czy te biedne dzieci nie wrócą na chatę z hukiem. Powściągnijmy się zatem w okazywaniu radości z tegoż powodu - głupio by było się tak na starcie zderzyć z rozczarowaniem, nie?  😉

Mając na uwadze rozwój naszej młodzieży, dobrze by było, żeby oni w tych szkołach jednak zostali.. Drugi semestr szkolny ubiegłego roku, to nie tylko był AWANS do następnej klasy, tylko to było fuksiarskie prześlizganie się level wyżej i ucieczka przed kiblowaniem na roku w jednym - piszę oczywiście o tych "orłach", których to dotyczy , więc ci, którzy potrafią czytać i pisać, niech się nie obruszają :) 

Lekcje online, przynajmniej w naszym powiecie, to była TRA-GE-DIA wielkimi literami pisana! Miałam okazję zaobserwować jak to działa (a w zasadzie jak to NIE działa) na własne oczy i kur*a, ręce nie miały mi gdzie opaść. 

PRZYKŁAD: 

Rozpoczyna się lekcja języka polskiego. Babeczka (czyt. nauczycielka) się loguje do tego jakiegoś tam systemu, dzieci po kolei mają sygnalizować, że są "obecni" i jeb: Kasia ma problem with network. No to ciul, dobra, pani nauczycielka instruuje Kasię jak się ponownie połączyć i okej, na 10 sekund jest luz, aż do momentu, w którym problem with network nie pojawi się u Ani. Analogia identyczna, pani pomaga Ani, Ania na nowo łączy się z siecią i następne dziecko wywala z systemu. I tak, człowieku, mija 45 minut lekcyjnych, z których nie wyniknęło NIC poza górą zadań domowych wraz z materiałem, którego, ze względów technicznych, nie przerobiono na zajęciach.

I ja wszystko rozumiem, że pewnych problemów nie przeskoczysz i jest to niczyja wina , ale nie zmienia się fakt, ze jest to chu*nia. 

Pomińmy te wszechobecne i wieczne kłopoty z logowaniem się dzieci do e-szkoły i pomińmy nawet to, że przecież nie każde dziecko w ogóle ma w posiadaniu komputer - no, heeeloooł!, a jeśli ma, to na spółkę z sześciorgiem rodzeństwa, z którego każde uczęszcza do innej klasy i nawet jakby skały miały się zesrać, to nie mają oni szans na uczestnictwo w zajęciach, bo fizyka na to, kur*a, nie pozwala! 

Ale do czego próbuję przejść? Wracając do tematu troski o rozwój naszej zdolnej, acz nie wykorzystującej swojego potencjału, młodzieży, to chciałabym zauważyć, że już grubo przed pandemią, wyżej wspomniana młodsza część naszego społeczeństwa, zapomniała czym w ogóle jest książka i co się z nią w robi ^^ Wszystko za sprawą instagrama na smartfonie w ręce podczas zajęć z języka polskiego, zamiast "Pana Tadeusza" na ławce przed nosem CZYTANEGO (nie pitego!!!) ze zrozumieniem

Olbratowski, w jednym z porannych felietonów w RMFie, swego czasu wspomniał o tym, że "(...) Odzywają się narzekania, że Polacy nie czytają książek, a jeśli już, to takie poradniki typu: "JAK PRZEJŚĆ NA DIETĘ?" ; "JAK PORADZIĆ SOBIE ZE STRESEM ZWIĄZANYM Z DIETĄ?" ; "JAK PORZUCIĆ DIETĘ BEZ STRESU?"  i takie tam.. W zupełnej pogardzie mamy klasykę, a klasyka jest ważna, bo jakby nie klasyka, to nie byłoby nie-klasyki, no logiczne. Można klasykę zatem sprzedawać jako poradniki. Takie przykłady: "OGNIEM I MIECZEM" Sienkiewicza, jako poradnik sztuki walki. A nowelę "SIŁACZKA" na przykład sprzedawać jako poradnik fitness dla kobiet autorstwa Ewy Chodakowskiej. Oczywiście dopisujemy współpraca: Stefan Żeromski i tak dalej, żeby nie było."

*dla tych, którzy nie wiedzą, książka, według sjp PWN to:«złożone i oprawione arkusze papieru, zadrukowane tekstem literackim, naukowym lub użytkowym; też: tekst wydrukowany na tych arkuszach»

** dla tych bardziej opornych i nadal nie rozumiejących, Tomasz Olbratowski słusznie spostrzegł również, że "(...) książki dzielą się na te w miękkich i na te w twardych okładkach. Te w miękkich są do czytania, a te w twardych są do przyciskania klejonych powierzchni - jeśli tak mówi instrukcja obsługi kleju. Dana książka w twardej okładce, może mieć identyczną treść, co książka w miękkiej okładce. Czyli są to te same książki, choć nie identyczne. Zabawne spostrzeżenie, prawda?"  

Nie dodaję nic więcej i nie ujmuję - szanowny Pan Redaktor  wyczerpał temat 😂😂😂


A.